Strony

wtorek, 28 maja 2019

Adoptuj czaszkę - wygrasz w Totka!


Odwiedzający Neapol podziwiają zabytki, fasady budynków, liczne kościoły, malownicze sznury z suszącym się praniem i kapliczki w Quartieri Spagnoli. Spacerują nadmorską promenadą kontemplując Wezuwiusza i popijając aperol spritz. Wielu jedzie do Positano, Amalfi czy Sorrento zachwycić się wybrzeżem albo płyną na pobliskie wyspy Capri, Procidę czy Ischię.

Wokół tyle cudów i nie wiadomo co oglądać, od czego zacząć, a jakby tego było mało, pod naszymi stopami leży jeszcze Neapol podziemny - z katakumbami, korytarzami, ruinami rzymskiego amfiteatru, antycznymi cysternami służącymi starożytnym do gromadzenia wody, schronami z czasów II wojny światowej czy tunelem Burbonów.

Będąc krótko w Neapolu i mając ładną pogodę nie za bardzo mieliśmy ochotę zapuszczać się w chłodniejsze podziemne rejony miasta. Kiedy wystawiasz twarz do słońca, a od morza powiewa lekki wietrzyk, kiedy łapiesz chwilę i słuchasz śpiewu ptaków w dzielnicy Vomero podziwiając miasto z góry z dala od jego zgiełku, raczej nie myślisz o zapuszczaniu się w ciemne podziemia. Ale warto, bo to co ukryte naprawdę robi wrażenie.

Neapol to mieszkanka wybuchowa – sacrum miesza się tutaj z profanum, religia z przesądami.

Kiedy więc przeczytałam o Cimitero delle Fontanelle, od razu dopisałam to miejsce do mojej listy must see. To mroczne, zagadkowe i bardzo neapolitańskie miejsce, które warto poznać.


Nazwa cmentarza pochodzi od fontann, a raczej źródeł wody, które kiedyś tu płynęły, a historia tego miejsca sięga XVI wieku. Wspomniany cmentarz, a raczej cmentarzysko mieści się w biedniejszej dzielnicy Sanita’. W czasach Greków były to obrzeża miasta. Ta imponująca kostnica - ossario - liczy sobie ponad 40 000 szczątków – znajdują się tam kości ofiar epidemii dżumy, która nawiedziła Neapol w XVII wieku (w 1654 roku z 400.000 mieszkańców czarna śmierć pochłonęła blisko 250 000 istnień!), ofiar epidemii cholery z 1836 roku, a także ofiar pięciu erupcji Wezuwiusza, klęsk głodu i różnych rivolte - rebelii. Ponieważ w dawnych czasach nie było miejsca, by chować wszystkie ciała na cmentarzach, wrzucano je do kamieniołomu - jaskini wydrążonej w tufie wulkanicznym. Tuf pobierano stąd do rozbudowy miasta. Kopalnia tufu wulkanicznego stała się zbiorową mogiłą dla tysięcy.

Biednych nie było stać na pochówek, a kiedy i dla bogatych zaczęło brakować miejsca na przykościelnych cmentarzach i w kryptach, kościół brał pieniądze za pochówek, a pod osłoną nocy grabarze wynosili ciała dobrze usytuowanych robiąc miejsce dla kolejnych. Interes się kręcił, pieniądze napływały, a wszyscy bez względu na pochodzenie i majętność i tak kończyli w masowych anonimowych grobach Cava delle Fontanelle

Marność nad marnościami, wszystko marność – chciałoby się powiedzieć za Koheletem. Bardzo to wymowne, że wszyscy tak samo obrócimy się w proch…


W późniejszych czasach cmentarzysko-jaskinia Cava delle Fontanelle pozostawało opuszczone. W 1872 roku Ojciec Don Gaetano Barbati zebrał wszystkie szczątki, uporządkował i tak powstało ossario

Rozpoczął się tym samym niezwykły kult czaszek. Wierzono, że kiedy ciało nie otrzyma należytego pochówku, jego dusza będzie błądzić zawieszona między światem żywych a umarłych. Dało to początek kultowi zagubionych dusz (anime pezzentelle) bądź główek (cappuzzelle). Ludzie przychodzili, wybierali sobie konkretne czaszki i modlili się do nich prosząc o wstawiennictwo w zaświatach, o łaski, o wyzdrowienie, miłość, a nawet o wskazanie we śnie szczęśliwych numerów w lotto (!) Jednocześnie Neapolitańczycy prosili Boga o zbawienie tych zbłąkanych zapomnianych dusz. 

Czaszki czyszczono, polerowano, trzymano w specjalnych skrzynkach (każdy miał podpisaną własną skrzyneczkę, aby nikt nikomu nie podebrał czaszki, a co!). Odwiedzano to miejsce i opiekowano się każdy swoją cappuzzella. Najcenniejsze czaszki zamykano na kłódkę (czytaj: te, które spełniały prośby), a opieka nad danym cranio przechodziła z pokolenia na pokolenie (chyba, że dana czaszka nie spełniała próśb – wtedy ją porzucano i znajdowano sobie inną, nową, by roztoczyć nad nią opiekę i prosić o wstawiennictwo).

Przynoszono w darach różańce, biżuterię, monety, kwiaty, a w późniejszych czasach również obrazki z wizerunkami świętych czy dziecięce zabawki. Kiedy otrzymywano wyproszone łaski, czaszki umieszczano w bardziej wystawnym i trwałym mauzoleum z granitu lub marmuru, koniecznie z napisem kto kiedy otrzymał łaskę. 

W 1969 roku kościół widząc w tych zwyczajach więcej z kultu pogańskiego niż katolickiego zakazał tego procederu. Niedziwne – wierni zamiast zasilać kościelne dobra wpłatami za msze w różnych intencjach inwestowali w mini domki – pieniądze zaczęły kościołowi odpływać... Miejsce zostało więc zamknięte i ponownie otwarte dopiero w 2010 roku.


Wszystkie znajdujące się tu szczątki są anonimowe oprócz dwóch szkieletów zachowanych w całości i spoczywających w przeszklonych dziś trumnach – to niejaki hrabia Filippo Carafa Conte di Cerreto dei Duchi di Maddaloni, zmarły 17 lipca 1797 oraz jego małżonka Donna Margherita Petrucci z domu Azzoni, zmarła 5 października 1795 roku.


Z czaszkami związane są legendy, jak choćby ta o kapitanie. Pewna dziewczyna darzyła wielkim oddaniem pewną czaszkę. Jej narzeczony, zazdrosny i jednocześnie zdziwiony oddawaniem czci kościom wybrał się z dziewczyną na cmentarzysko. Drwiąc włożył czaszce w oczodoły kijek i powiedział, że zaprasza ją na swój ślub. W dniu ślubu pośród gości pojawił się nieznajomy w stroju kapitana. Na pytanie kim jest, odpowiedział panu młodemu, że przecież został przez niego zaproszony. Rozchylił swój mundur, a pod spodem oczom zgromadzonych ukazał się sam szkielet. Państwo młodzi i wszyscy obecni zmarli na miejscu.

Według wierzeń, kiedy dana czaszka zaczyna się pocić, oznacza to, że spełnia prośby, bo rzekomy pot symbolizuje pocenie się duszy w czyśćcu i jej wstawiennictwo za żywymi. Tak naprawdę skraplanie się wody na czaszkach spowodowane jest dużą wilgotnością powietrza panującą w jaskini.


Minęło już tyle lat, a Neapolitańczycy nadal zdają się prosić czaszki o łaski. Wciąż przy wielu widać pozostawione aktualne kupony lotto, nowe święte obrazki czy świeże kwiaty....

Dziwne i ciekawe doświadczenie oglądać to miejsce.
Dziś możemy zadumać się tu nad przemijaniem patrząc w puste oczodoły czaszek ... Klimat Cimitero delle Fontanelle robi wrażenie.

A potem z lekkim uczuciem ulgi wracamy na świeże powietrze do świata żywych zjeść margheritę ...

Pisząc ten tekst korzystałam z książki Matilde Serao "Napoli sotterranea" oraz z oficjalnej strony cmentarza http://www.cimiterofontanelle.com/it/.


czwartek, 23 maja 2019

Neapol, moja miłość



Podróżując i odwiedzając różne miejsca zostawiamy w nich jakąś cząstkę siebie, ale również coś z sobą zabieramy z powrotem. Coś nieuchwytnego, co zostaje w nas już na zawsze – obrazy, smaki, dźwięki, zapachy. Wspomnienia, które możemy przywołać, gdy tylko zamkniemy oczy. Pod powiekami pojawiają się od razu uliczki, zabytki, spotkania, ludzie i kolory. Sytuacje, rozmowy i wrażenia. To dużo cenniejsze od nawet najlepszej zakupionej pamiątki.

„Neapol moja miłość” to nie tylko tytuł tego wpisu i książki Australijki Penelope Green (która nota bene więcej miejsca w swoich wspomnieniach poświęca ludziom, a nie samemu miastu). To stan w jakim się znajduję po zaledwie kilku dniach spędzonych w bella Napoli. Dniach intensywnych, pełnych emocji i zachłyśnięcia się miastem. 

Jestem naprawdę zakochana, innamorata cotta. Neapol zawładnął mną do reszty i pobudził wszystkie zmysły niczym mocne espresso. Słodko-gorzki to smak, ale jedyny w swoim rodzaju. Smutek i nostalgia zostały. Została tęsknota za miejscem, które odcisnęło na mnie swój ślad. Wiem, że jeszcze tu wrócę. Mam nadzieję, że to zaledwie początek przygody, jaką jest poznawanie i odkrywanie, ale przede wszystkim doświadczanie i przeżywanie Partenope, jak nazwali miasto starożytni Grecy. Neapol trzeba przeżyć, nie zwiedzać na czas odhaczając kolejne zabytki z listy.

Zobaczyć Neapol i umrzeć. Ale przenośnie, od nadmiaru wrażeń i piękna. Od ilości kościołów, z których każdy to odrębna historia.

Wchodzę wczesnym rankiem z gwarnej już ulicy w ciszę i półmrok, gdzie moim oczom ukazują się same dzieła sztuki. Wiele niszczejących, zapomnianych, mocno nadgryzionych zębem czasu. Zachwycających i kryjących w sobie tajemnice. Gdyby tylko kamień i płótno mogły przemówić… Taki unikalny obraz, piękne rzeźby, a nie przeczytam o nich w żadnym przewodniku! W kościele są tylko dwie staruszki i mężczyzna który najwyraźniej wstąpił tu w drodze do pracy. Zapalam świeczkę w intencji Bliskich, tych żyjących oraz nie będących już z nami i oddaję się zadumie…. Cisza jest tak przejmująca, że zdaje się krzyczeć.


Siedzę na placu, gdzie siwy pan na pobliskiej ławce czyta Il Mattino, a grupka chłopców gra w piłkę, za bramkę mając zardzewiałą furtę jakiegoś od dawna zamkniętego kościoła. Nikt ich nie przegania i piłka co chwila uderza w starą, pewnie równie zabytkową jak szesnastowieczny kościół bramę. Tu co krok są jakieś ruiny, kto by się tam przejmował. Gołębie i mewy podrywają się do lotu. Wystawiam twarz do słońca. Pełnia szczęścia.


Inny obrazek. Poranny spacer, kiedy miasto dopiero się budzi, a liczni turyści jeszcze przewracają na drugi bok śniąc swoje włoskie sny. Hałas podnoszonych saracinesche, intensywny zapach kawy w pobliskim barze otwieranym o godzinie szóstej. Nawoływanie sklepikarzy i sprzedawców na pobliskim targu. Zapach świeżo złowionych ryb i frutti di mare na targu Porta Nolana. Rozmiar krewetek powala. Różnorodność ośmiorniczek zadziwia. Hałas stopniowo narasta – kakofonia klaksonów jest coraz wyraźniej słyszalna („uwaga jadę!”), wszechobecne motorini i wariacka z naszego punktu widzenia jazda znowu się zaczyna - jednak w tym szaleństwie naprawdę jest metoda!


Spokój na wzgórzu Vomero i lekki wietrzyk od morza. 

Niezliczona ilość edicole votive – kapliczek w Dzielnicy Hiszpańskiej Quartieri Spagnoli. Sznury z praniem. 

Zapach czegoś pysznego i wesołe Buon giorno skierowane w naszą stronę (to ta starsza pani, która si affacia alla finesta  - wygląda przez okno i obserwuje sobie spokojnie uliczkę w dole).  

Idę i nagle zaskoczenie, jakich będzie jeszcze wiele podczas naszego pobytu -  widzę strzałkę kierującą do malutkiej kapliczki Padre Pio z relikwami świętego (każde miasto i miasteczko włoskie, zwłaszcza na południu może się poszczycić takimi miejscami, jednak prawdziwość relikwii to już inny temat). O ojcu Pio i jego kulcie we Włoszech pisałam Wam kiedyś tutaj.


Kolejka w porze obiadowej przed znanymi i odwiedzanymi przez miejscowych pizzeriami. Dostajemy numerek 17 i cierpliwie czekamy, aż nas wywołają by wejść do środka. 

Pod słynny lokal jakiś czas temu mafia podłożyła bombę chcąc zastraszyć Gino Sorbillo – słynnego pizzaiolo. Wyciąganie il pizzo, haraczu od sklepikarzy i zastraszanie to już odrębny wpis. Patrole wojska  widoczne na ulicach, ale jakoś tak w tle. 

3 maja mała czteroletnia Noemi została postrzelona na Piazza Nazionale przy okazji sparatoria – strzelaniny i porachunków mafii. W biały dzień. Pocisk uszkodził dziecku płuco, cały Neapol wstrzymał oddech i czekał na wieści ze szpitala Santobono. Dziewczynka na szczęście jest już fuori pericolo – jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Na jednym z napisów pozostawionych na ogrodzeniu szpitala można było przeczytać słowa otuchy od rodziców Annalisy Durante, innej dziewczynki zastrzelonej w 2004 roku przez przypadek przez mafię. 

Mafia niestety wciąż działa i  ma się dobrzewalka z nią trwa, ale absolutnie, absolutnie nie można patrzeć na Neapol przez pryzmat Camorry…

Źródło: internet

Kolejne wspomnienie. Widok na morze i pobliskie wyspy – Capri, Procidę oraz Ischię. Majestatyczny Wezuwiusz. Uśpiony, wygląda niepozornie, ale nigdy nie wiadomo, kiedy się przebudzi i pokaże swój gniew…. 

Murale i graffiti sąsiadujące ze starymi zachwycającymi elementami architektonicznymi. Wszechobecny wizerunek Toto', komika pochodzącego z Neapolu. Labirynty ciemnych viuzzi, gdzie ledwo dochodzi słońce  – wąskich uliczek, z których każda z nich skrywa jakieś zaskakujące detale, jakąś ukazującą się naszym oczom niespodziankę. Przypomina mi się Algier, gdzie byłam w dzieciństwie.

Nie da się opisać Neapolu, Neapol trzeba przeżyć, doświadczyć, a i tak życia nie starczy….


Zawsze przed wyjazdem czytam o danym miejscu, zbieram ciekawostki, anegdoty. Tworzę listę rzeczy do zobaczenia, zostawiając jednocześnie margines (dość szeroki) na zmiany i improwizację. I to właśnie jest najpiękniejsze w poznawaniu – improwizacja. 

Idziemy według mapy i nagle coś innego zdaje się nas przyciągać. Zmieniamy więc trasę i okazuje się, że nie ma przypadków, że tu właśnie mieliśmy się znaleźć. Nigdzie indziej, właśnie dokładnie w tym miejscu. Nie udało nam się zobaczyć jakiegoś zabytku z naszej listy, ale co z tego, skoro doświadczyliśmy czegoś dużo istotniejszego – emocji bycia tu i teraz, właśnie tu, nel posto giuso al momento giusto – we właściwym miejscu i o właściwym czasie. 

"O sensie życia nie decyduje jedynie czynnik celu, ale trwanie w chwili" - napisał Jacek Bocheński.

Moja lista była dość długa, wyjątkowo dużo udało nam się zobaczyć jak na tak krótki czas pobytu. Ale tak naprawdę nie o punkty tu chodzi, a o złapanie atmosfery i charakteru miasta. Obserwowanie miejscowych. Trwanie w chwili, a nie bieganie niczym japońscy turyści. Gironzolare per la citta’ e non visitare. Włóczenie się po mieście, a nie typowe zwiedzanie to jedyny słuszny wybór.


Chyba faktycznie po raz kolejny stałam się ofiarą syndromu Stendhala. Przez nadmiar emocji, piękna, bodźców nie mogłam potem spać. Dopiero co wróciłam do Polski i już tęsknię za Neapolem. Ma w sobie to coś, czego nie ma żadne inne włoskie miasto. Zrobiłam bardzo dużo zdjęć. Jednocześnie starałam się powstrzymać od fotografowania by nic mi nie umknęło (to takie trudne, kiedy na każdym kroku jest coś godnego uwiecznienia! Ręka sama przykleja się do aparatu i już nie chce puścić). Chciałam jednak patrzeć, widzieć, robić więcej zdjęć oczami. Teraz kiedy tylko je zamykam, mam przed sobą tyle wspaniałości. Wyświetlam sobie mój prywatny film. Gdzie chcę i kiedy chcę. Jak tylko nachodzi mnie ochota przeglądam w głowie moje autorskie pocztówki. 

Będąc na drugim końcu świata możemy przemieszczać się w sekundę w naszej wyobraźni i to jest najpiękniejsze. 

Robię sobie kawę w kawiarce i oglądam kupione w malowniczych bancarelle con libri usati książki. Gdybym mogła, wykupiłabym dodatkowe miejsce w luku bagażowym tylko na nie. Kocham szelest kartek, używane stare perełki z historią, żółte kartki opowiadające swoje tajemnice.

W kolejnych postach pokażę Wam trochę Neapolu. Napiszę kilka ciekawostek o przesądach Neapolitańczyków. 

Zastanawiałam się, czy jest sens pisać. Tyle osób już te miejsca opisało dawno przede mną, robiąc to dużo lepiej - o Goethem, Grudzińskim i innych wielkich nie wspominając. Tyle jest osób znających miasto od podszewki, osób, które widziały dużo więcej ode mnie, zrobiły przepiękne zdjęcia. Co ja tu dodam mając w pamięci zaledwie tych kilka dni? To tylko maleńki wycinek jakiejś rzeczywistości, zaledwie antipasto, przystawka. Danie główne wciąż przede mną. 

Jednak każda, ale to każda bez wyjątku impresja jest ważna i warta spisania/ przeczytania, bo ile ludzi, tyle różnych emocji, patrzenia inaczej. 

Postaw obok siebie dwie osoby i pokaż im to samo – każda na swój sposób opisze to, co widzi. To właśnie jest piękne. Niepowtarzalne i unikalne.

Smutek zostaje, kiedy siedzę już w samolocie – coś się kończy, a przecież jeszcze bym spędziła tu trochę czasu. 

Zwłaszcza kiedy jestem we Włoszech, potrzebuję po powrocie kilku dni na dojście do siebie. 

Muszę się otrząsnąć i na nowo odnaleźć w otaczającej mnie, tak przecież znanej na co dzień rzeczywistości. Jak to, to już za nami? Przecież dopiero co odliczaliśmy dni do wyjazdu! To taki syndrom odstawienia. Ale Włoch nie da się odstawić, zapomnieć - one są już we mnie, w moim krwiobiegu. Jest we mnie melodiosita' della lingua ed i gesti – melodyjność języka i gesty. 

Co jakiś czas powraca do mnie sen – lecę samolotem i płaczę, bo nie chcę zostawiać Italii. Mam tak z Bel Paese. Podobny smutek zostaje we mnie, kiedy zostawiam za sobą polskie góry i Zakopane, morze czy Bory Tucholskie. 

Dla osłody tego smutku zbieram więc wspomnienia i potem je odtwarzam, kiedy tylko chcę. Jedyne takie, bo moje.


 Napoli e’ un teatro a cielo aperto., e i napoletani sono attori senza pubblico e alla fine della giornata non ricevono alcun applauso, nessuna standing ovation, nessun ringraziamento…”

“A Napoli ci basta poco, basta ca apparamm a junat, siamo attori per vendere persino un pezzo di pane, siamo tutti comici, ma anche se siamo attori siamo sinceri...

“Neapol to teatr pod chmurką, Neapolitańczycy są aktorami bez publiczności, na koniec dnia nie otrzymują żadnych braw. Są aktorami, ale aktorami szczerymi, prawdziwymi."

Alla prossima lettura! Do przeczytania o Neapolu już niedługo!

Za wspaniałą podróż dziękuję Mojemu Mężowi - Neapol był naszym prezentem z okazji siódmej rocznicy ślubu. Grazie Amore, tu sai sempre come rendermi felice!

czwartek, 9 maja 2019

Włoska książka - 11



Już tak mam, że łapię w ręce wszystko, co związane z Italią. W kwestii książek czytam wszystko-zarówno nowsze, jak i starsze tytuły.

"Wenecki anonim” z 1971 roku Giuseppe Berto przeczytałam w dwa dni, bo to niepozorna książka licząca sobie niewiele ponad 100 stron. To historia dwojga byłych kochanków, którzy spotykają się po ośmiu latach ponownie, w Wenecji, by pożegnać się - tym razem na zawsze.

On-niespełniony muzyk nieuleczalnie chory. Ona-piękna kobieta żyjąca obecnie z bogatym, wpływowym mężczyzną. Wspominają i analizują błędy, jakie popełnili w przeszłości będąc ze sobą. Obwiniają się i szarpią analizując swoje postępowanie i decyzje. Rozdrapują stare rany. Nic ich już nie łączy, a jednocześnie jakby tliła się w nich resztka uczucia.

Ciekawym jest pomysł pokazania upadającej, niszczejącej Wenecji stanowiącej metaforę umierającej miłości, a także choroby i ludzkiego przemijania. Powieść ma w sobie coś z dekadencji. Specyficzna i pewnie tylko dla Italofilów, bo napisana w latach siedemdziesiątych dzisiaj nikogo by już raczej nie porwała.

W tamtych latach jednak takie wątki w literaturze i filmie były dość częste- dogłębne studium przypadku, analiza, wgłębianie się w psychikę i emocje pokazane zbyt ckliwie i w wydumany sposób.

Wszędzie widać schyłek, marność, rozkład i upadek. Kruchość i bezcelowość ludzkiej egzystencji i wysiłków. Ciekawe doświadczenie czytelnicze. Co ciekawe, autor najpierw napisał scenariusz do filmu, a kiedy ten odniósł sukces, powstała książka. Pozycja specyficzna, ale warta przeczytania choćby po to, by zobaczyć, jaki był styl pisania i tendencje w latach siedemdziesiątych.


Tak oto zaczyna się powieść:

To miasto przesłonięte lekką mgłą, która nie ustępowała i nie zmieniała się w mżawkę, zawładnięte przez duszne sirocco, które zastygło w bezwietrznym powietrzu, sennie pogrążone w swoim splendorze i minionej wielkości, a też zapewne w swoim dawnym grzesznym bezwstydzie, wypełniały stłumione hałasy i wyziewy laguny, mocniejsze o tej porze dnia, w ostatniej godzinie nieśpiesznego przypływu. Słońce i księżyc wytyczały jego życiu dwa odmienne rytmy, a ono, poddane temu zdwojonemu upływaniu czasu, tym pośpieszniej wychodziło naprzeciw swemu umieraniu, które ujawniały wszystkie jego marmury i cegły, zapadłe posadzki, zmurszałe belki, nadproża i łuki, stada zbyt wielu gołębi i niepokój tysięcy szczurów, mnożących się w poczuciu nadciągającego końca. Ludzie także nosili w sobie cząstkę tego nieuchronnego kresu. Nie myśleli o tym, kupowali chleb i gazety, wstawali, żeby otworzyć sklep, pójść do sądu, do szkoły czy nawet do kościoła, ale tutaj czynili to z większą beztroską niż gdzie indziej, ze śmiechem dźwięcznym i uprzejmym, jakby grali komedię, która wszakże miała zachęcić śmierć, żeby się pospieszyła. Potem na szare niebo nad dzwonnicami wytoczyło się zamglone słońce, ale to wilgotne listopadowe popołudnie nie miało w sobie nic radosnego. Kogo, mimo granej na co dzień komedii, gnębiły myśli i przeczucia dalekie od radości, tego takie popołudnie nie mogło pocieszyć. Dwaj Murzyni na Wieży Zegarowej zaczęli na zmianę uderzać młotami w dzwon i te zdwojone dźwięki, unoszące się nad dachami miasta i nad rozległym placem świętego ewangelisty, oznajmiły godzinę dwunastą.

Polecam w ramach zapoznawania się w włoską literaturą.