Strony

czwartek, 9 maja 2019

Włoska książka - 11



Już tak mam, że łapię w ręce wszystko, co związane z Italią. W kwestii książek czytam wszystko-zarówno nowsze, jak i starsze tytuły.

"Wenecki anonim” z 1971 roku Giuseppe Berto przeczytałam w dwa dni, bo to niepozorna książka licząca sobie niewiele ponad 100 stron. To historia dwojga byłych kochanków, którzy spotykają się po ośmiu latach ponownie, w Wenecji, by pożegnać się - tym razem na zawsze.

On-niespełniony muzyk nieuleczalnie chory. Ona-piękna kobieta żyjąca obecnie z bogatym, wpływowym mężczyzną. Wspominają i analizują błędy, jakie popełnili w przeszłości będąc ze sobą. Obwiniają się i szarpią analizując swoje postępowanie i decyzje. Rozdrapują stare rany. Nic ich już nie łączy, a jednocześnie jakby tliła się w nich resztka uczucia.

Ciekawym jest pomysł pokazania upadającej, niszczejącej Wenecji stanowiącej metaforę umierającej miłości, a także choroby i ludzkiego przemijania. Powieść ma w sobie coś z dekadencji. Specyficzna i pewnie tylko dla Italofilów, bo napisana w latach siedemdziesiątych dzisiaj nikogo by już raczej nie porwała.

W tamtych latach jednak takie wątki w literaturze i filmie były dość częste- dogłębne studium przypadku, analiza, wgłębianie się w psychikę i emocje pokazane zbyt ckliwie i w wydumany sposób.

Wszędzie widać schyłek, marność, rozkład i upadek. Kruchość i bezcelowość ludzkiej egzystencji i wysiłków. Ciekawe doświadczenie czytelnicze. Co ciekawe, autor najpierw napisał scenariusz do filmu, a kiedy ten odniósł sukces, powstała książka. Pozycja specyficzna, ale warta przeczytania choćby po to, by zobaczyć, jaki był styl pisania i tendencje w latach siedemdziesiątych.


Tak oto zaczyna się powieść:

To miasto przesłonięte lekką mgłą, która nie ustępowała i nie zmieniała się w mżawkę, zawładnięte przez duszne sirocco, które zastygło w bezwietrznym powietrzu, sennie pogrążone w swoim splendorze i minionej wielkości, a też zapewne w swoim dawnym grzesznym bezwstydzie, wypełniały stłumione hałasy i wyziewy laguny, mocniejsze o tej porze dnia, w ostatniej godzinie nieśpiesznego przypływu. Słońce i księżyc wytyczały jego życiu dwa odmienne rytmy, a ono, poddane temu zdwojonemu upływaniu czasu, tym pośpieszniej wychodziło naprzeciw swemu umieraniu, które ujawniały wszystkie jego marmury i cegły, zapadłe posadzki, zmurszałe belki, nadproża i łuki, stada zbyt wielu gołębi i niepokój tysięcy szczurów, mnożących się w poczuciu nadciągającego końca. Ludzie także nosili w sobie cząstkę tego nieuchronnego kresu. Nie myśleli o tym, kupowali chleb i gazety, wstawali, żeby otworzyć sklep, pójść do sądu, do szkoły czy nawet do kościoła, ale tutaj czynili to z większą beztroską niż gdzie indziej, ze śmiechem dźwięcznym i uprzejmym, jakby grali komedię, która wszakże miała zachęcić śmierć, żeby się pospieszyła. Potem na szare niebo nad dzwonnicami wytoczyło się zamglone słońce, ale to wilgotne listopadowe popołudnie nie miało w sobie nic radosnego. Kogo, mimo granej na co dzień komedii, gnębiły myśli i przeczucia dalekie od radości, tego takie popołudnie nie mogło pocieszyć. Dwaj Murzyni na Wieży Zegarowej zaczęli na zmianę uderzać młotami w dzwon i te zdwojone dźwięki, unoszące się nad dachami miasta i nad rozległym placem świętego ewangelisty, oznajmiły godzinę dwunastą.

Polecam w ramach zapoznawania się w włoską literaturą.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz