Strony

środa, 28 sierpnia 2019

Włoska migawka - 20


Historię Włoch tworzą nie tylko Włosi: tak jak i w innych krajach - nieraz mitem i symbolem narodowym staje się ktoś innej narodowości. Szczególnie często zdarza się to w sporcie, a zwłaszcza w piłce nożnej.

Dziś przybliżę Wam nieco sylwetkę Diego Armando Maradony - piłkarza, który stał się dumą swojej ojczystej Argentyny, a także Włoch - zwłaszcza Neapolu, w którego drużynie grał przez wiele lat.

„Złoty chłopiec”, jak nazywali go dziennikarze sportowi, urodził się 30 października 1960 roku. Podobnie jak inni wielcy piłkarze południowoamerykańscy, Pelé czy Ronaldo, Maradona wychował się w biednej rodzinie. Gdy miał 8 lat, na przedmieściach Buenos Aires wypatrzył go łowca młodych talentów, Francisco Cornejo. Po latach tak wspominał młodziutkiego Diega: „Byłem oczarowany jego talentem, nie mogłem uwierzyć, że miał tylko 8 lat. Zapytaliśmy go nawet o dokument, bo chcieliśmy sprawdzić jego wiek, ale powiedział, że nie ma żadnego przy sobie. Myśleliśmy, że kłamał, bo chociaż wyglądał jak dziecko, to grał jak dorosły. Kiedy odkryliśmy, że powiedział prawdę, zdecydowaliśmy się poświęcić tylko jemu”.

Maradona w bardzo młodym wieku (16 lat) zadebiutował w reprezentacji, ale naprawdę sławny i podziwiany na całym świecie stał się po słynnym występie w Mundialu 1986 roku, a szczególnie po dwóch golach w meczu przeciwko Anglii, które stały się nie tylko najsłynniejszymi bramkami piłkarza, ale też najsławniejszymi trafieniami w historii piłki nożnej. 

Pierwszy z nich to oczywiście „Ręka Boga”, gol strzelony wbrew przepisom ręką przy nieuwadze sędziego, a skomentowany przez Diego tak: „[zdobyłem tego gola] trochę głową Maradony, a trochę ręką Boga”. Jednak tylko cztery minuty później boski Diego, tym razem już prawidłowo, strzelił gola zwanego „bramką stulecia”, przebiegając z piłką połowę boiska, pokonując czterech piłkarzy przeciwnej drużyny, na końcu blefując strzał i dzięki temu trafiając do pustej bramki. 

W krajach hiszpańskojęzycznych słynny stał się komentarz wykrzyczany przez Urugwajczyka Victora Hugo Moralesa (iberyjskiego Dariusza Szpakowskiego) - po tym trafieniu: „Kosmiczna kometo, z której planety spadłaś, aby zostawić tak wielu Anglików za sobą, tak, że cały kraj stał się zaciśniętą pięścią krzyczącą za Argentyną? Dzięki Bogu za piłkę, za Maradonę, za te łzy, za to… Argentyna 2, Anglia 0”. Dopiero po 19 latach Maradona przyznał w jednym z wywiadów, że bramkę zdobył nieprzepisowo, a po 22 latach oficjalnie przeprosił za ten incydent.

Kiedy Maradona przyjechał do Neapolu wykupiony przez klub SSC Napoli, miasto pogrążone było w biedzie i przemocy, a kibice drużyn północy wyśpiewywali pełne nienawiści piosenki pod adresem południa. I nagle do słabego klubu, który nigdy niczego nie wygrał dołączył najlepszy piłkarz świata. Pozwolił Neapolitańczykom poczuć smak triumfu. Obudził w nich dumę. Dał nadzieję. Stał się ikoną, bohaterem narodowym. Podobny do tysięcy zwykłych chłopaków z biednego południa. Żywy dowód na to, że można wyrwać się z nizin społecznych i osiągnąć sukces.

Maradona grał w drużynie Napoli w latach 1984-1991. Po zapłaceniu za niego (w ostatniej chwili, bo klub tak naprawdę z trudem mógł sobie pozwolić na transfer Maradony) ponad 13 miliardów lirów dziennikarze Corriere della sera otwarcie pisali o udziale Camorry w sfinansowaniu transferu. 5 lipca 1984 roku Diego został zaprezentowany Neapolitańczykom na stadionie San Paolo. Przyszło go zobaczyć blisko osiemdziesiąt tysięcy osób. Rekord ten został pobity dopiero w 2009 roku przy okazji powitania Cristiano Ronaldo w barwach Real Madryt. Maradona witając Neapolitańczyków powiedział między innymi: „Chciałbym zostać idolem biednych chłopaków z Neapolu: są tacy, jaki ja byłem w Buenos Aires”. I faktycznie, stał się nim: tak jak w jego ojczyźnie, tak również we Włoszech podziwiano go za sukces, jaki odniósł mimo ubogiego dzieciństwa oraz za ciężką pracę, którą musiał włożyć w treningi, by się wybić.

Wielu widziało w nim rzecznika i obrońcę ubogich, słynna stała się na przykład jego wypowiedź po wizycie u papieża: „Pokłóciłem się z nim, bo byłem w Watykanie i widziałem złote dachy, a potem usłyszałem, że Kościół martwi się o biedne dzieci. No to sprzedaj te dachy, amigo, zrób coś”. Wielu kibiców Napoli widziało w nim także największą szansę na przerwanie dominacji bogatych klubów z północy, takich jak Juventus czy Milan, we włoskiej piłce. Sam piłkarz też nieraz wypowiadał się negatywnie o tych drużynach, przed meczem z Milanem w 1988 roku powiedział: „Chcę niesamowitego dopingu w tę niedzielę, ma nie być flag Milanu, ani jednej, bo kiedy my gramy na wyjeździe, poza Neapolem, nikt nie okazuje nam szacunku: więc my powinnyśmy zachować się tak samo”.

Bilet na pierwszy mecz SSC Napoli kosztował trzy tysiące lirów, a Maradonę witało sześćdziesiąt tysięcy kibiców. Wchodząc na stadion Maradona podobno pocałował murawę boiska.

Z Neapolem Maradona zwany także el Diez ("dziesiątka") lub Pelusa ("puszek") wygrał praktycznie wszystko: dwukrotnie mistrzostwo Włoch (w 1987 i w 1990). Pierwsze mistrzostwo Włoch - puchar scudetto - pamiętnego 10 maja 1987 roku – puchar, który stał się słynny ze względu na fakt, że drużyna wygrała wszystkie 13 turniejowych spotkań. Do tego dołóżmy puchar UEFA w 1989 roku i superpuchar Włoch w 1990 roku. Dla Azzurri rozegrał łącznie 258 spotkań strzelając 115 bramek.

Tak, jak szybko Maradona został wyniesiony na ołtarze, tak szybko został z nich strącony. Bezpośrednią przyczyną był gol strzelony w barwach Argentyny Włochom. Z dnia na dzień Diego z bohatera stał się wrogiem numer jeden. Poza tym nikt nie chciał, by doszło do meczu Argentyna-Włochy. Komu kibicować? 

Maradona podpadł Włochom na dwa dni przed meczem, ponieważ wydając przyjęcie dla drużyny Argentyny wygłosił następujące słowa: "Włosi pamiętają o tobie tylko wtedy, gdy czegoś od ciebie potrzebują. Więc nie dajcie się namówić do kibicowania ich drużynie i kibicujcie mnie!". Na temat jego słów oficjalnie wypowiedział się wtedy sam prezydent Włoch i najważniejsi ludzie w kraju. Maradona od zawsze lubił wzbudzać kontrowersje wokół swojej osoby. 

Na samym meczu Maradona ruszył w kierunku sektora zajmowanego przez włoskich kibiców i posyłając im ręką pocałunek powiedział: "Argentyna jest z wami!". W finale mistrzostw świata reprezentacja Argentyny z Maradoną grała w Rzymie przeciw reprezentacji Niemiec. Argentyna przegrała po dyskusyjnym karnym. Kiedy zabrzmiał hymn Argentyny, dziewięćdziesiąt tysięcy włoskich kibiców wrzaskiem starało się go zagłuszyć. Maradona obelżywie splunął na murawę i zaklął pod adresem całych Włoch: Hijo de puta! (skurwysyn). 

Maradona. Uzależniony od narkotyków piłkarz zadawał się z klanami mafijnymi. Ówczesne czasy sprzyjały korupcji. Na sportowych trybunach zasiadali wówczas (jak i obecnie zresztą) mafiosi z camorry, gospodynie domowe, policjanci i sędziowie. Ludzie z ulicy i reprezentanci wyższych sfer. Wszystkich ich łączyły szemrane układy. Diego w tym chaosie próbował znaleźć swoje miejsce i wpadł w sidła kokainy i podejrzane powiązania. "Wyglądał jak prawdziwy król. Nowy idol sprowadził do miasta rodzinę i przyjaciół. Pośród jego dworzan był dotknięty polio menedżer, hałaśliwa gromadka prostytutek i typków spod ciemnej gwiazdy, którzy łatwo dogadywali się z tutejszymi członkami klanów". 

Neapol wyniósł Diego na wyżyny i zniszczył jednocześnie.

Mimo sukcesów i powszechnego podziwu jego kariera we Włoszech wcale nie była usłana różami. W 1989 roku niemal udało mu się sfinalizować transfer do Marsylii, który został zablokowany przez ówczesnego prezesa neapolitańskiego klubu, Corrada Ferlaina. Mimo że Maradona zapewniał: „Wróciłem do Neapolu dla miasta i dla kibiców”, to po latach przyznał, że był rozczarowany niedotrzymaniem umowy przez prezesa klubu: Ferlaino miał pozwolić mu odejść po wygranym pucharze UEFA.

Kariera najlepszego piłkarza świata w kampańskiej drużynie zakończyła się nagle i kontrowersyjnie: w 1991 roku, po wygranym meczu z Bari, zawodnik nie przeszedł kontroli antydopingowej, w jego organizmie wykryto kokainę. Został zawieszony w grze na piętnaście miesięcy. Diego tłumaczył się zbytnią presją wywieraną na niego przez władze klubu: „Nie chcę już być zmuszanym do grania nawet wtedy, gdy nie czuję się na siłach, brać kortyzonu, bo muszę za wszelką cenę być na boisku, dla biletów, dla zysków, bo trzeba wygrać za wszelką cenę, bo w każdym meczu gra się o życie”. Jednak w kolejnych latach wciąż było głośno o jego problemach z narkotykami i z dopingiem, o nadwadze, złym stanie zdrowia i przekrętach.

Maradona wyjechał z Włoch w 1992 roku. "Zmuszony do wyjazdu król uciekł nocą niczym drobny złodziejaszek". Przybył do szalejącego na jego punkcie miasta ze względów bezpieczeństwa potajemnie helikopterem w chwale jako gwiazda, wyjechał po cichu, otoczony skandalami.

Piłkarz o niezwykłej charyzmie. Zagubiony w wielkim świecie sportu i miliardowych transferów. Arogancki, nieobliczalny hulaka. Narcyz. Bóg futbolu wciągający kokę w towarzystwie gangsterów, w tym Carmine Guliano, szefem mafii w dzielnicy Forcella. Skorumpowany i buńczuczny gwiazdor boiska. Oszust.

Uwarunkowania, w jakich się znalazł strąciły go na dno – ile to już razy w historii show businessu i sportu szybka sława pociągała za sobą równie szybki upadek gwiazd.

Pomimo tych licznych kontrowersji Maradona do dziś otaczany jest przez swych fanów niemal religijną czcią. Legenda Maradony, mimo skandali związanych nie tylko z nielegalnymi substancjami, lecz także z nieślubnymi dziećmi czy podejrzeniami o korupcję, nie upada. Jak napisał kiedyś o nim publicysta Michał Zygmunt: „Maradona zachwycał jako nieopierzony smarkacz, jako zawodnik doświadczony i jako podstarzały gwiazdor z piwnym bambrem i resztkami białego proszku nad górną wargą. Czarowałby dryblingiem nawet z pociągiem towarowym na plecach”.

A wracając do związku Maradony z Neapolem - chodząc po mieście co krok natkniecie się na wizerunek piłkarza. Nierzadko z aureolą nad głową. W kapliczkach obok wizerunku padre Pio czy świętego Januarego - patrona Neapolu - wiszą zdjęcia piłkarza. Sacrum pomieszane z profanum. Wszędzie Diego – na naklejkach, koszulkach, muralach. Maradona nadal jest obecny w świadomości i we wspomnieniach. Latem 2017 roku otrzymał tytuł honorowego obywatela miasta położonego u stóp Wezuwiusza.

"Kiedy zjawiłem się w mieście po raz pierwszy, odtąd czułem się jego obywatelem. Dziękuję burmistrzowi za zorganizowanie całej uroczystości. Gdy podróżuję po świecie, na każdym kroku widzę transparenty „kto cię kocha, nigdy o tobie nie zapomni. Nie ma miejsca na tej planecie, gdzie czułbym się lepiej, dziękuję Wam! Dziękuję również tym, którzy nie chcieli, bym dzisiaj stał w tym miejscu. To pokazuje, że demokracja nadal istnieje i zawsze wygrywają ci, którzy chcą jak najlepiej dla tego miasta."

Maradona został wybrany najlepszym zawodnikiem XX wieku, uzyskując 53% głosów w sondzie przeprowadzonej na oficjalnej stronie FIFA.

Przy via San Biagio dei Librai 129 w Barze Nilo znajduje się kapliczka Maradony. Zdjęcia można robić po wypiciu pysznego czarnego jak diabeł espresso za całe 1 Euro. Już o szóstej rano można pójść i porozmawiać z baristą – potwierdzam. 


W kapliczce zobaczycie włos Maradony (?), łzy Neapolitańczyków (nie wiem z jakiej okazji uronione, zapewne, kiedy Maradona przestał grać w ich klubie, bo datowane są na 1991 rok) i trawestacja* słynnego obrazu: "Bóg stworzył piłkę. Wezwał Diego i powiedział mu: idź i nauczaj". Obok zdjęcia Diego i historyczna pierwsza strona z wydania specjalnego Il mattino z 11 maja 1987 roku z artykułem o zdobyciu przez SSC Napoli mistrzostwa Włoch scudetto.


W 2000 roku władze klubu Napoli zadecydowały, że już nigdy żaden piłkarz tej drużyny nie założy koszulki z numerem 10, czyli numerem Maradony; podobną decyzję podjęto też w reprezentacji Argentyny.

W 1991 roku w Neapolu odbyła się konferencja poświęcona Złotemu Chłopcu, Te Diegum. Ze wszystkich tych dowodów uznania najdziwniejszy jest jednak założony w 1998 roku Argentynie kościół Maradony, którego wyznawcy (w tym słynni piłkarze, tacy jak Michael Owen czy Ronaldinho) liczą daty od dnia narodzin zawodnika. "Diego, który jesteś skarbem ziemi, niech będzie poświęcona Twa lewa noga, niech będą pamiętane twoje gole. Jesteś największy, nie ma większego od Ciebie" - to fragment formułki odmawianej przez wyznawców kościoła (!)

Stosunek Neapolitańczyków do piłkarza chyba najlepiej określił Fernando Signorini, wieloletni trener piłkarza: "Jest Diego i jest Maradona. Za Diego pójdę na koniec świata. Za Maradoną - ani kroku".

PS. Po raz kolejny powtórzę: dziwne i fascynujące miasto, ten Neapol.

Pisząc ten test korzystałam między innymi z książki Penelope Green "Neapol moja miłość" oraz z wywiadów z Asifem Kapadia - reżyserem najnowszego filmu o Maradonie mającego swoją premierę w maju w Cannes. Maradona na premierę nie przyjechał rzekomo z powodu kontuzji barku. Tak naprawę oburzył go rozszerzony tytuł filmu: "Diego Maradona. Buntownik. Bohater. Oszust. Bóg".

Trawestacja* - komiczna, satyryczna przeróbka słynnego dzieła sztuki, utworu itp. (człowiek uczy się całe życie).

CDN.

piątek, 23 sierpnia 2019

Schyłek lata


Witajcie.

To naprawdę już końcówka sierpnia, schyłek lata?! Tak szybko?! No cóż, taka kolej rzeczy. Czuję już nadchodzącą jesień, nie da się ukryć. Dnia nieuchronnie ubywa, a wieczory robią się coraz chłodniejsze. Zamiast żałować mijającego lata cieszę się już tę na jesienną aurę – na te wszystkie ciepłe pledy i aromatyczne herbaty, wrzosy, wieczory z książką, szeleszczące pod stopami liście, święto pieczonego ziemniaka czy Halloween. 

Każda z pór roku ma swój urok i tylko od nas zależy, czy mu się poddamy, czy ulegniemy narzekaniom (bo za zimno/za gorąco/za deszczowo/za szaro/za duszno/za ciemno – niepotrzebne skreślić, albo zostawić wszystko, jeśli ktoś lubi wynajdywać dziurę w całym i utyskiwać w ramach hobby).

Za nami tydzień spędzony w przepięknych lasach Borów Tucholskich. Jestem zakochana w tym miejscu. Tu naprawdę ładuję baterie i odpoczywam, czuję jedność z przyrodą i łapię tak potrzebny mi oddech. 


Były leśne spacery, kąpiele w jeziorze, synkowie oddawali się zabawom w szałasach zbudowanych przez nieco starsze dzieci spędzające wakacje na pobliskim obozie. 


Czytałam w hamaku, zrobiliśmy malowniczą sesję zdjęciową na polach pełnych balotów (kocham czas sierpniowych żniw), spaliśmy w namiocie, zorganizowaliśmy wraz z moimi rodzicami i synkami wycieczkę pociągiem. Oglądaliśmy w drodze stare, niemal zapomniane stacyjki. Robiliśmy wreszcie zakupy na lokalnych targach z pysznymi specjałami (ziołomiody z dziką różą, pokrzywą, miętą czy czarnym bzem - pycha i samo zdrowie!). Poznawaliśmy okolice.


Bory Tucholskie, zielone płuca. Tu czas spowalnia, człowiek wreszcie może nacieszyć się naturą i cisząPrzypominam sobie od razu przeczytane przeze mnie książki o shinrin-yoku – sztuce kąpieli leśnych - znanego i praktykowanego od setek lat w Japonii spędzania czasu pośród drzewDzięki leczniczej mocy drzew w naszym organizmie wytwarza się więcej hormonów szczęścia, stajemy się spokojniejsi, nie mamy huśtawek nastrojów, a nasze uszkodzone tkanki lepiej się regenerują. Tętno spowalnia, ciśnienie krwi się normuje, a nasz zmęczony ciągłym patrzeniem w monitory i smartfony wzrok ulega poprawie (tydzień bez komputera faktycznie okazał się błogosławieństwem dla moich oczu). Dzięki leśnym spacerom układ odpornościowy sprawniej chroni nas przed chorobami, a ryzyko demencji znacznie się zmniejsza. Podobno też stajemy się bliżsi długowieczności. Bezpośrednie obcowanie z drzewami, odgłosami lasu czy substancjami organicznymi wytwarzanymi przez rośliny ma dobroczynny wpływ, o czym wiedziano już dawno temu w wielkulturach świata. Shinrin-yoku nie odkrywa Ameryki, jednak jako pierwsze zostało poparte licznymi badaniami naukowymi.


Państwo wynajmujący domek moim rodzicom opowiadali im o grupie Japończyków, którzy przyjeżdżają do nich co jakiś czas przekraczając bramę, za którą znajdują się domki, od razu zdejmują buty chodząc potem przez cały pobyt po lasach tylko na boso. Polecam książki o tej tematyce plus znaną prawie wszystkim „Sekretne życie drzew”, ale myślę, że również bez ich czytania wszyscy intuicyjnie wiemy, jaką leczniczą moc posiadają lasy, kontakt z drzewami i spacery czy chodzenie na boso po trawie czy piasku. Przytulenie się do sosny czy brzozy wcale nie jest głupie czy infantylne.

Sierpień. Część punktów z sierpniowej listy przeżyć zrealizowałam, część czeka jeszcze z realizacją na ostanie dni miesiąca. Kilka punktów przesunę na wrzesień i bynajmniej nie patrzę na to jak na porażkę – listy przeżyć mają to do siebie, że ulegają ciągłym modyfikacjom, po prostu dostosowujemy je do naszych aktualnych potrzeb i możliwości, do nastroju i aktualnej pogody.

Jednym z punktów na liście były zabawy w podchody i poszukiwanie schowanego skarbu.


Ten ostatni został włożony do starej puszki, do której wsadziliśmy różne szpargałki: różowy „diament miłości” – jak określił go mój synek, stary klucz, szklane kulki, „pierścień życzeń Arabelli”(czy ktoś jeszcze pamięta czechosłowacki serial „Arabella”?), kostki do gry i muszelki. 

Dzieciom naprawdę do szczęścia niewiele trzeba, a w poszukiwaniu skarbu bardziej niż sam skarb liczy się właśnie szukanie, odgadywanie po drodze zagadek, podążanie szlakiem strzałek z patyków, szyszek i papieru, wypatrywanie znaków i wskazówek. 

Dzieci poprzez zabawę w podchody/szukanie schowanego skarbu uczą się orientacji w terenie, cierpliwości i współpracy.


Zadania dostosowałam do wieku (dla trzylatka choćby – pokaż 2/4/3 paluszki, proste zgadywanki o leśnych zwierzętach). Dla obu synków zostawiłam wiele ćwiczeń sportowych i zagadek przyrodniczych („Zanim pójdziecie dalej, zbierzecie 10 szyszek i zabierzcie je ze sobą/zróbcie 10 przysiadów”). Oprócz głównego skarbu po drodze pochowałyśmy też z moją mamą inne drobiazgi (lupę, „skamieliny” mumii i dinozaura do odkopania – „zestawy archeologa” zakupione w niezawodnym Tigerze czy kolorowe szkiełka). Miejsca ukrytych pomniejszych skarbów nie zawsze były oczywiste-trzeba było się rozejrzeć, odgarnąć lekko mech, zajrzeć do pieńka czy na gałęzie drzewa.


Punkt został zrealizowany z sukcesem - dostarczył i dzieciom i dorosłym mnóstwa zabawy. Zabawę z ukrytym skarbem na pewno powtórzymy w przyszłości, zwłaszcza, że dzieci czuły niedosyt, a część zagadek mogła być jednak trudniejsza, o czym kilkukrotnie przypominał mi mój sześciolatek. Warto przygotować krótką trasę, by sprawdzić, jak taka forma aktywności spodoba się dzieciom. Jestem pewna, że każde dziecko będzie zachwycone – w końcu w każdym dziecku chowa się mały podróżnik-odkrywca. Jeśli nie macie własnych pomysłów, w internecie znajdziecie mnóstwo inspiracji - w zależności od wieku dzieci. Ważne tylko, by nikt postronny nie ruszył Wam pozostawionych znaków/skarbów psując zabawę, dlatego podchody-poszukiwania skarbu warto przygotować w takim miejscu, by nikt Wam nie przeszkodził.

Kolejne punkty z listy również zostały zrealizowane – byliśmy trzykrotnie na wyprzedaży garażowej – pośród tysiąca drobiazgów za grosze wyszperałam kilka skarbów - głównie porcelanowych takich jak kubki, biała imitacja kawiarki czy miseczki, ale także ryciny i inne, które pewnie niebawem pokażę. Kocham takie miejsca. Ilekroć kupię jakiś staroć, zastanawiam się, jaką drogę przebył, kto go używał i jaką ma historię. Gdyby tylko przedmioty potrafiły mówić...


Książka „Letnia noc” - przeczytana. Czułam niepokój, muszę przyznać, a autorowi udało się stworzyć niesamowity mroczny nastrój grozy godny Kinga. Polecam, jeśli lubicie takie klimaty –fabuła osadzona w latach sześćdziesiątych w prowincjonalnym amerykańskim miasteczku w stanie Illinois i całe mnóstwo charakterów plus grupka chłopców stawiająca czoło złym mocom (napisana w 1991 roku książka stała się inspiracją dla twórców słynnego serialu „Stranger things” do obejrzenia aktualnie na Netflixie).


Piłam pyszną kawę mrożoną, jadłam lody pietruszkowe, chałwowe i kawowe z kardamonem. Spotkałam się z koleżankami w barce Makrell Wynurzenie na Bulwarach Wiślanych – polecam rybki, zwłaszcza grillowaną makrelę i domowe pikle! Widok na Wisłę niezwykle malowniczy, zwłaszcza oglądany z wygodnego krzesła brazylijskiego (to te wiszące).


W pracy umiliłam sobie biurko ulubionymi zdjęciami i cytatem.

Oglądaliśmy (i nadal oglądamy) „Misia Uszatka” w ramach zapoznawania się z klasyką polskich bajek (najlepsze). 

Zrobiłam crumble – śliwki pod kruszonką – pycha! 


Czytam książkę „Miasta-widma w Toskanii” Aleksandry Seghi, więc realizuję też z powodzeniem punkt z cyklu „Zgłębianie włoskich tematów”. Kolejne punkty cyklu będą w skrócie opisywane co miesiąc w ramach mojego zachwytu nad Italią.

W ogólnym rozrachunku sierpień uważam za niezwykle udany. I choć powroty po wakacjach i przestawienie się na codzienne tory nie należą do łatwych (mój sześciolatek po powrocie do Warszawy rozpłakał się mówiąc „Szkoda, że wakacje tak szybko mijają”), to na liście czekają już kolejne pomysły do zrealizowania, a nic tak nie napędza człowieka jak snucie planów i stopniowe wcielanie ich w życie.

CDN.

sobota, 10 sierpnia 2019

Sto dni szczęścia


Lato i wakacje oprócz podróży i zwiedzania nowych miejsc kojarzyło mi się od zawsze z książką. Dobrą lekturą zabieraną do walizki czy plecaka. Już jako dziecko na wakacjach spędzanych na wsi zaczytywałam się w Dzieciach z Bullerbyn czy Przygodach Tomka Sawyera. Potem przyszedł czas na kryminały, powieści obyczajowe i klasykę. Była poezja i horrory. Literatura faktu i poradniki z dziedziny psychologii i rozwoju osobistego. Tytuły w oryginale. Rodzaj czytanej książki zmieniał się wraz z wiekiem i  ewoluującymi zainteresowaniami. Czasami zabierałam z sobą książkę z miejscem akcji osadzonym tam, gdzie aktualnie spędzałam lato.
Książki towarzyszyły mi niemal od zawsze, a wakacje tylko sprzyjały poznawaniu nowych historii. Zrelaksowany umysł chłonął więcej słowa drukowanego.
Tak jest do dziś.
Kocham biblioteki, księgarnie, antykwariaty i książkowe wyprzedaże. Klimatyczne kawiarnie z półkami pełnymi książek (zdecydowanie moje dwa ukochane k-książka i kawa). Inicjatywy booking crossingu. Kluby czytelnicze i targi. Kindle nie dla mnie. Muszę czuć papier pod palcami i szelest przewracanych stron.
Czytam różne gatunki. Zawsze mam ze sobą jakąś książkę – już wiele razy okazywało się, że książka umilała mi czas w kolejce do lekarza czy podczas nieplanowanego dłuższego przejazdu komunikacją miejską (ach te korki!). Będąc mamą muszę umiejętnie wygospodarowywać czas na spokojne czytanie, co jest na wagę złota i nie zawsze przychodzi mi łatwo, ale w ogólnym rozrachunku udaje się.
Książki. Nieodłączni towarzysze. Kocham z wzajemnością. Są stety-niestety moim nałogiem. Kupuję ich więcej niż jestem w stanie przeczytać. Bo chcę je mieć w swojej biblioteczce. Móc je kartkować. Zaznaczać istotne dla mnie zdania i do nich powracać. Podkreślać i cytować pewne fragmenty. Czytam często kilka książek na raz, przebywając w różnych światach i klimatach równolegle. I nie - nie mylą mi się bohaterowie.
Książki leżą przy moim stoliku nocnym i na dobrą sprawę ich pokaźny stosik mógłby z sukcesem ów stolik zastąpić. Zdecydowanie za często zamiast kupić dobry tusz do rzęs czy sukienkę wydaję pieniądze na kolejną czytelniczą perełkę.
Obecnie staram się zredukować liczbę tytułów oddając ich część choćby do biblioteki, ale rozstanie z książkami to dla mnie za każdym razem ciężki temat. No cóż, może kiedyś dorobię się porządnej wielkiej ściany na wspaniałe półki i fotela w klimacie chesterfield w pobliżu – wtedy stworzę sobie przytulny kącik czytelniczy będący moją oazą. Tymczasem na regale zostawiam tylko pozycje o Włoszech / włoskich autorów oraz tytuły, które są moim antidotum na gorsze dni / skarbnicą wiedzy i inspiracji, do której powracam.
Niech część przeczytanych przeze mnie książek wędruje dalej w świat ciesząc i wzruszając innych.
Wybrane z trudem niektóre tytuły co jakiś czas żegnam, ale pewno pozostanie ze mną przeczytana niedawno na urlopie książka autorstwa Evy Woods „Sto dni szczęścia”. Historia przypomina mi trochę jeden z moich ulubionych filmów z Charlize Theron i Keanu Reevesem – Słodki listopad.
Tak jak w filmie, i tu mamy nieuleczalnie chorą bohaterkę z tykającą bombą jaką jest glejak mózgu. Polly jest niezwykle barwną i ekscentryczną osobą, która powoli umierając uświadamia innym wartość życia i stopniowo ich odmienia.
Mamy tu tak naprawę dwie bohaterki, skrajnie różne, ale jak wiadomo przeciwieństwa się przyciągają. Obok  pochodzącej z bogatego domu chorej na raka Polly mamy zamkniętą w sobie i załamaną demencją swojej matki Annie. Annie pogrąża się w rozpaczy. Straciła niemal wszystko i nie widzi już sensu życia (jej tragiczne przeżycia z przeszłości i niezwykle smutną historię autorka dozuje nam stopniowo). Dni Annie stają się pełną łez i emocjonalnego bólu wegetacją bez celu.
Kiedy Annie po raz kolejny odwiedza swoją chorą mamę w szpitalu, poznaje Polly. Polly zjawia się w życiu Annie niczym huragan stawiając przed nią wyzwanie – codziennie przez 100 dni robić coś nowego / wartościowego / zwariowanego. Annie z początku nieufna, powoli daje się wciągnąć w tę zabawę i odkrywa, że naprawdę można być szczęśliwym nawet wtedy, kiedy życie rzuca kolejne kłody pod nogi, a serce przypomina otwartą ranę. 
Najcenniejsze co mamy, to czas dany nam tu i teraz i absolutnie nie wolno nam go marnować.


O swoim pomyśle na 100 dni Polly mówi:
Chcę udowodnić, że można być szczęśliwym, nawet kiedy wszystko jest naprawdę do bani.”

„Chcę zostawić po sobie jakiś znak, rozumiesz… zanim zniknę na zawsze. Udowodnić, że można być szczęśliwą i cieszyć się życiem, pomimo, że sprawy wyglądają okropnie.”

Lekko, ale niezwykle wzruszająco napisana powieść wciąga i jest ogromną dawką pozytywnej energii. Tak często narzekamy, smucimy się bez sensu, zazdrościmy innym nie widząc tego, co mamy. Biegamy, pędzimy, gromadzimy pieniądze zamiast gromadzić wspaniałe wspomnienia i doświadczenia. W tej gonitwie zapominamy, co tak naprawdę jest ważne. Wpatrujemy się w internetowe strony z miałką treścią, liczymy ilość lajków pod zamieszczanymi przez nas zdjęciami i zatracamy w tak naprawdę nieistotnych czynnościach i tematach. Żyjemy nie z ludźmi, a obok nich. Wszystko zdaje się być namiastką prawdziwego życia, pozbawioną treści fasadą, za którą w rzeczywistości kryje się pustka. Może warto się zatrzymać i przypomnieć sobie, co tak naprawdę jest istotne?

Powieść szybko się czyta, cała historia wzrusza i bawi do łez, a jednocześnie zostawia w czytelniku kilka pytań. Wartko napisane rozdziały stanowią motywację do zmian, do przyjrzenia się swojemu życiu. Może warto wprowadzić do niego coś, co odmieni i wzbogaci naszą codzienną rutynę, przyczyni się do naszego szczęścia i do szczęścia ludzi wokół? Wśród pomysłów na 100 dni znajdziemy zupełnie proste inspiracje niewymagające wielkich nakładów finansowych (choćby podarowanie komuś kwiatów, spotkanie się z dawno niewidzianym znajomym czy zaangażowanie w wolontariat ). Nawet coś pozornie błahego może odmienić nasz dzień, sprawić, że stanie się on ciekawszy i przyjemniejszy. Dobro napędza dobro. Uśmiech generuje uśmiech.
Czy warto sięgnąć po "Sto dni szczęścia"? Tak. Zdecydowaznie warto przeczytać tę historię i ruszyć z miejsca w którym jesteśmy. Kto wie, dokąd doprowadzą nas wcielane w życie małe i większe pomysły? Może wreszcie zaprosimy do nas na lampkę wina i jakieś przekąski sąsiadów mijanych codziennie w windzie i okażą się oni naprawdę fajnymi ludźmi, zaś nasze spotkanie będzie początkiem pięknej przyjaźni? Może zaczniemy pisać opowiadanie? Albo zapiszemy się wreszcie na kurs tanga/gry na ukulele/łucznictwa/ (niepotrzebne skreślić), o którym zawsze w głębi duszy marzyliśmy?


Na koniec kilka cytatów z książki, na pozór banalnych, a jednak trafiających w punkt:
Pamiętaj, jeśli chcemy mieć tęczę, musimy zaakceptować deszcz.”
„Nie bądź swoim największym wrogiem. Od tego masz mnóstwo innych ludzi”.
Żeby przepłynąć ocean, musisz stracić z oczu brzeg.Zrób każdego dnia coś, czego się boisz”.
W życiu nie chodzi o to, by unikać burzy, ale o to, żeby nauczyć się tańczyć w deszczu”.
„Rozgoryczenie jest jak trucizna, którą pijesz w nadziei, że zabije kogoś innego”.
Nie chodzi o to, aby liczyć dni. Chodzi o to, aby dni się liczyły”.
PS. Pomysł na książkę pojawił się, kiedy autorka czytała o projektach innych ludzi – swego czasu w sieci pojawiło się mnóstwo propozycji na wartościowe spędzanie czasu – wyzwanie #100dni. W wyzwaniu brali (i nadal biorą) udział ludzie z całego świata, motywując się wzajemnie i inspirując na przeróżnych blogach, forach dyskusyjnych i stronach. Warto nieco poszperać w temacie. Na chwilę obecną na instagramie pod hasłem #100daysofhappinesschallenge znajdziecie 29 tysięcy zdjęć (!) a ich ilość stale rośnie.