Strony

środa, 22 lutego 2017

Lekcja uważności

Post mogłabym zatytułować "Odkrycie". Moje własne, prywatne. W 2014 kupiłam książkę, która wtedy właśnie trafiła do księgarń. Powieść położyłam na stosie książek do przeczytania. I tak się jakoś złożyło, że przeczytałam ją dopiero teraz.

Porównywana do "Jedz, módl się, kochaj" Elizabeth Gilbert, "Projektu szczęście" Gretchen Rubin czy "Przez 10 minut" Chiary Gamberale jest jak uczta dla duszy. Swoją drogą dziwne porównania, bo każda z tych książek jest inna, jedynym ich wspólnym mianownikiem jest poszukiwanie szczęścia.


Bohaterką "52 tygodni" jest prawie 35-letnia Majka, mająca udane życie, do którego jednak wkrada się rutyna. Ilu z nas żyje w schemacie praca-dom-wieczorna telewizja? Ilu z nas czuje się "trybikiem w machanizmie koła zębatego", jak swoją egzystencję określa bohaterka powieści? 

Dlatego Majka postanawia coś zmienić i przez 52 tygodnie, do swoich 35-tych urodzin będzie każdego tygodnia robiła coś nowego, odkrywczego, inspirującego, łamiącego schematy i sztywne ramy codziennej rutyny.

"52 tygodnie" to debiut Ludmiły Piaseckiej. Według mnie bardzo udany.

Co robi bohaterka? Zamienia samochód na rower, jest wolontariuszką na dziecięcym oddziale onkologii, wciela w życie couchsurfing (wcześniej nie wiedziałam, co to takiego), pracuje w schronisku dla zwierząt, zamraża na tydzień portfel, na Święta sama robi rodzinie prezenty, spędza Boże Narodzenie i Sylwestra w górach, ogranicza oglądanie telewizji, pisze prawdziwe listy, wraca do książek z dzieciństwa, kupuje obiad potrzebującemu i słucha jego historii, bierze udział w turnieju szachowym, odwiedza second handy, by ominąć szerokim łukiem wyprzedaże w świątyniach konsumpcji ...

Pomysłów w książce jest znacznie więcej. 52. Niektóre bohaterka z sukcesem wciela w życie, inne kończą się niepowodzeniem. Jest śmiech i łzy, jak to w życiu. Jest jeszcze coś - poezja w prozie. Język specyficzny, charakterystyczny, jakby malowany pędzlem. Niezwykle plastyczny. Jest niespieszność i refleksja. 


Ilu z nas jest bezwolnymi robotami? Zapomina o pięknych rzeczach, które nas otaczają, o zachwycie, prostocie? Ilu z nas zamienia uważność na pułapkę konsumpcjonizmu i na bylejakość?

Kilka cytatów i sformułowań z książki:

"Odsączać z codzienności codzienność".
"Sączyć czystą esencję chwili".
"Świętować zwykłe wieczory, banalność zmieniać w uważność".
"Rzeczywistość dzieje się zawsze najpierw w naszej głowie".
"Zwyczajność należy celebrować. Trzeba czasem wyściubić nos z wygodnej przewidywalności dnia powszedniego".
"Zaiste, codzienność składa sie z drobnych, prostych gestów. Można nimi wywołać wojnę albo ogrzać czyjeś serce".
"Nasza codzienność nie jest poczekalnią".
"Żyjemy w czasach przegadanych. Faszerujemy się tonami słów, aż do odruchu wymiotnego. Czy kiedykolwiek przychodzi nam do głowy, że trzeba też nauczyć się słuchać?"
"Patrzeć życiu prosto w twarz. Nie przeczekiwać. Nie upychać dni po kieszeniach. Pozwolić szczęściu wygramolić sie na światło. Tylko tyle? Tylko".
"Kiedy myślę o swoim szczęściu, widzę mozaikę codzienników. Zbiór rzeczy małych".

Podobny tytuł ma blog Ludmiły Piaseckiej. W pięćdziesiątym tygodniu bohaterka książki zakłada bloga. Historia rzeczy małych. Blog jednocześnie Majki z powieści, jak i autorki. Pisany dla siebie samej, prawie nikomu nieznany. Zajrzyjcie koniecznie i zadumajcie się. Na początek wybrałam trzy wpisy do zapoznania się: z 02.02.2014, 30.03.2014 i 15.10.2015. Cytat z bloga: "Szczęście można mierzyć chęcią nieposiadania. Im mniej masz, tym więcej jest w tobie. Wolności. Przekory. Zachwytu".


Wracając do książki. Jest jak ożywczy deszcz. Jak kubek ciepłego mleka z miodem. Jak aromatyczna herbata. Jak idealna lekcja uważności. Odsączania niezwykłości ze zwykłości. Niesamowite jest to, że chciałam sfotografować tę książkę na pięknym talerzu. Bo jej treść jest strawą dla ducha. Punktem wyjściowym do rozmyślań, refleksji. Jakie było moje zdumienie, gdy zobaczyłam na fan page'u autorki właśnie takie zdjęcie! 

Ludmiła Piasecka
Smacznego, skosztujcie tej powieści, smakujcie powoli i z uwagą, naprawdę warto. Zainspirować się pomysłami, wcielać w życie, modyfikować, dodawać własne.

Książka jest wspaniałą lekcją uważności. U-ważności. O tym, co naprawdę ważne. Tak potrzeba uważności w naszych czasach. Książka dla większych i mniejszych korpoludków, jakimi jesteśmy.


"Próbują wmówić ci, ze szczęście jest sumą transakcji. Wszędzie ktoś próbuje ci je sprzedać. W szeleszczącym celofanie. Z dostawą do domu, dwadzieścia cztery godziny na dobę. A przecież szczęście nie jest zapakowane w pudełko. Nie można go podać na tacy. Nie myśl, że na nie zasłużysz, jeśli będziesz jeszcze więcej pracować, jeszcze więcej zarabiać, jeszcze więcej się uczyć. Nikt ani nic nie zdoła ci go zagwarantować. Do szczęścia potrzebujesz jedynie swojej zgody. Tylko ty jesteś w stanie je w sobie obudzić. Nieistotne, CO robisz, liczy się, JAK to robisz. Nie pamiętasz? To rzeczy małe są arcydziełami".

Radości z rzeczy małych. Uważności i zachwytu nad codziennością, "parzenia esencji chwili" Wam życzę. Nieważne, czy poprzez pisanie, taniec, medytację, malowanie, czytanie, fotografię czy inne uszczęśliwiające nas działania.

Pani Ludmiło, dziękuję za wielkie inspiracje i wspaniałą książkę.

czwartek, 16 lutego 2017

Włoska migawka - 8

Dziś z okazji minionych Walentynek mała galeria włoskich napisów na murach. 

Włosi, zwłaszcza mężczyźni, to niezwykle kochliwy naród. Co druga włoska piosenka ma w swoim tekście słowa amore lub cuore. Nawet nie znajac włoskiego, słysząc jakiegoś śpiewającego Włocha, na 90% jesteśmy pewni, że śpiewa on o miłości. No bo o czym innym? Gdzieś kiedyś przeczytałam, że 99% włoskich piosenek jest o niej.

Pozostały 1% tekstów opiera się na słowach fiore i sole. 

Wiem coś o tym, bo pisałam pracę magisterską o włoskich piosenkach i o ujęciu w nich miłości właśnie.  

Piszę trochę ironicznie, ale chyba faktycznie nikomu innemu nie przychodzi tak łatwo wyznawanie miłości jak Włochom właśnie. Ti amo, ti voglio bene to tylko dwa z wielu wyznań. Dochodzą do tego odcienie, gradacja, bo Ti amo plasuje się wyżej od Ti voglio bene. Statystyczny Włoch rodzi się z kochliwością we krwi i tak mu już zostaje po kres dni.

Włączcie Rai Uno czy inną stację - znajdziecie tam włoskie seriale o miłości - o zakochanych, chcących się zakochać, o parach zakochanych i odkochanych. O kochających lekarzach, studentach, staruszkach i dzieciach. Walczących o miłość, knujących z powodu miłości, cierpiących i szalejących ... Ufff...

Jeśli miłość, to i tradimento - zdrada. Zdradzają zarówno mężczyżni, jak i kobiety. W domu przykładny mąż, poza - namiętny italian lover. Znany włoski prezydent Sandro Pertini (prezydent Włoch w latach 1978-1985), szczęśliwy (przynajmniej oficjanie) małżonek, do którego prywatnej i publicznej moralności nikt nie mógłby się przyczepić, jako siedemdziesięciolatek, oglądając piękny najnowszy model Alfa Romeo powiedział: "Jaki piękny samochód, oczywiście nie dla żony". 


W życiu bywa oczywiście różnie, piszę troszkę o stereotypach, a te jak wiadomo bywają krzywdzące i niesprawiedliwe, ale jakby nie było - legenda włoskiego kochanka jest wiecznie żywa. 

A gdzie jest najbardziej żywa? 

Na ulicy.

Najwięcej żarliwych zapewnień znajdziemy w miejskiej dżungli - na chodnikach, murach, ławkach, słupach, nawet na kontenerze śmietnika. "Początek bajki", "Kocham cię na zabój". "Jesteś moim skarbem". "Chciałbym ofiarować tobie każdą moją chwilę". "Dzisiaj cię kocham" (dziś tak, ale jutro już może nie - przezorny zawsze ubezpieczony). 

Spacerując po włoskich miastach człowiek mimo woli się uśmiecha czytając te grafomańskie poezje. Bo z pewnością po tych miłościach dawno nie ma już śladu, wyparowały jak wypite limoncello, ale wyznania zostały na dobre utrwalone. Niektóre są tak uniwersalne i bez dat, że możnaby od biedy przyprowadzać pod mur coraz to nowe ragazze i zapewniać o swoim płomiennym uczuciu przy konkretnym napisie. 

Naganny Wandalizm - a i owszem. Jednocześnie swoista sztuka ulicy - arte stradale, która wpisała się już na stałe w miejski krajobraz.



Mam tego więcej, całą kolekcję zdjęć, poniżej tylko kilka wybranych.

Przyznacie, że w Polsce nie widuje się aż tylu miłosnych wyznań na murach. Ja w każdym razie w stolicy nie widuję. Raczej wyzwiska o politykach, ale to już inny temat. Bo epitetów o Berlusconim i jego włoskiej spółce (czytaj - znienawidzonych przez Włochów politici) też możnaby zebrać niezłą kolekcję (galerię).

Do przeczytania.

wtorek, 14 lutego 2017

Miłość a epilepsja

Walentynki. Święty Walenty był w pierwszej kolejności patronem epileptyków. Jakby tak dokładniej popatrzeć, to objawy zakochania i epilepsji mają wiele wspólnego. Nieuleczalna choroba. Szaleństwo, nieskoordynowane ruchy. Zaburzenia wzrokowe i słuchowe. Po prostu choroba układu nerwowego. Beznadziejny przypadek.

Kiczowate amorki. Bijące po oczach czerwienią kartki z wyznaniami miłosnymi. Pluszowe słodkie misie. Wszechobecne serca: poduszki serca, lizaki serca, naklejki serca, czekoladki serca, balony serca. Rabaty czternastego lutego dla zakochanych - zniżki w sklepach i restauracjach, romantyczne seanse kinowe i co tam jeszcze chcecie.

Święto świetnie wykorzystane przez tęgie głowy marketingu. Czy dobrze, czy źle - niech każdy oceni sam.
  
Walentynki, jakby nie było, są doskonała okazją do miłej kolacji we dwoje, kiedy dzieci wreszcie zasną i okazją do przywołania kilku fajnych wspomnień.
Pierwsze miłości to jeszcze te przedszkolne. Moja pierwsza miłość to Przemek w grupie Grzybków i zabawy plastikowym telefonem w dzwonienie do niego i prowadzenie wyimaginowanych rozmów. Potem Piotruś Pan. I Martin-szczerbaty piegowaty sześciolatek zrywający z ogródka sąsiadki kwiaty i wręczający je z urokiem łobuza mojej babci i mi. Babcia i ja, nie wiedząc o pochodzeniu nieskładnych dziecięcych bukietów, byłyśmy zachwycone. Sąsiadka - właścicielka ogródka - jakby mniej. 

Młody Sean Patrick Flanery grający w serialu Indiana Jones. Pewien Maciek w o rok czy dwa lata starszej klasie podstawówki. Chodzący w koszuli w kratę. To dla niego nadrabiałam drogę ze szkoły do domu. Kilka nieudanych platonicznych niespełnionych miłości. I te już bardziej poważne.

Długo by wspominać, wymieniać. 

Drogi Kochany Mężu. Jeśli to czytasz. Żaden Maciek w koszuli w kratę czy inny Indiana Jones nie stanowi dla Ciebie konkurencji.
Wszystkie miłości, począwszy od tych szczenięcych, po te dojrzalsze są nam potrzebne - kształtują nas, wzbogacają, uszlachetniają w radości i w cierpieniu. 
I pozwalają wreszcie spotkać tę właściwą.
Ktoś mi kiedyś powiedział na widok starszych ludzi idących ulicą i trzymających sie za ręce, że "w ich wieku to niesmaczne". Każdemu życzyłabym takiego braku smaku na starość.
Słodko-gorzka miłość ma różne odcienie, rożne nasycenie i charakter. Czasem blednie, zmienia się wraz z upływem lat, ale to zawsze miłość.
Niech zawsze będzie z Wami. Nie tylko w Walentynki.
Dziękuję Joli z bloga Mamidami za konkurs walentynkowy - wygrałam fajny plakat, który idealnie wkomponował mi się w sypialnię. Poznajcie koniecznie tego bloga, warto. Znajdziecie tam piękne zdjęcia i wiele różnych tematów potraktowanych często z przymrużeniem oka.


Zróbcie coś miłego we dwoje w Walentynki. Nieważne, czy to będzie domowe spaghetti z czerwonym winem i nastrojową muzyką w tle. Miła karteczka włożona do kanapek. Wspólne wyjście na spacer. Albo masaż stóp zmęczonych po całym dniu chodzenia w biurze na wysokich obcasach robiony podczas oglądania serialu. Przeglądanie zdjęć. Wspominanie. Wieczór bez telewizora i komputera. Albo już dobrze, niech mu będzie - Liga Mistrzów i wspólne jedzenie grzanek przy piwie.
Kluczem jest słowo RAZEM.

A ja sobie nucę włoska piosenkę Solo i pazzi sanno amare śpiewaną kiedyś przez Grazia di Michele. Tylko szaleńcy potrafią kochać.
Odrobina szaleństwa w miłości musi być.


Po Walentynkach to już naprawdę z górki do marca i do pierwszych znaków nadchodzącej wiosny. Powtarzając za Bobem Budowniczym: "Damy radę? Tak, da-my ra-dę!"
PS. Kto jeszcze nie zna Tiziano Terzani, niech nadrabia. Włoski dziennikarz, reporter i podróżnik, wieloletni korespondent Der Spiegla w Azji pisał wspaniałe książki. Porównywany trochę do naszego Ryszarda Kapuścińskiego. Piszę o tym, bo do zdjęcia stolika nocnego pozuje moja ulubiona książka Terzaniego - "Powiedział mi wróżbita". Polecam z całego serca.

Z okazji Walentynek życzę Wszystkim podążania słuszną drogą Miłości.

Bo choć potrafi ona nieźle dać człowiekowi w kość, to jednocześnie sprawia, że warto.

Oddychać, czuć i być czasem z jej powodu jak epileptyk.

piątek, 10 lutego 2017

Włoska migawka-7

Bolonia, jedna z głównych ulic centrum miasta. Na kogo czeka ten przystojniak? Pasowałoby idealnie, gdyby nucił pod nosem hit sprzed lat słynnego Toto Cutugno :"Affacciati alla finestra, bella mia, t'invento una canzone e una poesia, e metti il vestito piu bello e andiamo via" - "Wyjrzyj przez okno, moja piękna. Wyrecytuję tobie wiersz, zaśpiewam piosenkę, założysz swoją najpiękniejszą sukienkę i odjedziemy". 
 
Jednym z najciekawszych tematów zdjęć są ludzie. Siedzący przy stolikach kawiarni na rynku i pijący kawę. Spieszący do pracy. Leniwie spacerujący zakochani. Wszechobecni imigranci. Eleganckie szykowne Włoszki i przystojni Włosi. Dzieci. Żebrzący. Duchowni. Nastolatki na vespach. Podejrzane typki wszelakiego pochodzenia. Carabinieri. Cyganie chcący powróżyć. Dziadkowie przesiadujący codziennie na tej samej ławeczce i żywo o czymś dyskutujący. Albo dla odmiany zgodnie milczący i kontemplujący toczące się wokół życie. Kelnerzy. Uliczni artyści. Turyści.
 
Można długo wymieniać. Nie jest istotne, czy odbywam podróże bliskie, czy dalekie. Każdy człowiek jest odrębną, niepowtarzalną historią. Utrwaloną na zawsze na moich zdjęciach z podróży. Oglądam potem te zdjęcia i snuję domysły o sfotografowanych osobach, mając w głowie różne, niezliczone scenariusze.
 
Warto czasem przenieść spojrzenie z zabytków na ludzi. I złapać okiem obiektywu krótką, ulotną chwilę ludzkiego bytowania. Ona się już nigdy nie powtórzy.
 
 

wtorek, 7 lutego 2017

Pan z wąsikiem i pan z kotem

Rodzimy się nie umiejąc mówić. A potem każdy zdobywa tę niezwykłą umiejętność. I co z nią robi? Różnie. Słowa uwznioślają. Upodlają. Pocieszają. Wzbogacają. Uczą. Uwrażliwiają. Ranią i obrażają. Przerażają. Zachwycają. Budują i rujnują. Dają wiarę i tę wiarę zabijają.

Ze słowami idziemy przez świat. Jak się z nimi obchodzimy? Co sobie z ich pomocą tworzymy w głowie? 

To zależy od tego, co wynosimy z domu. Jaki bagaż niesiemy. "Jesteś beznadziejny"."Ofiara losu z Ciebie". "Przynieś mi papierosy z kuchni, tylko do tego się nadajesz". "Do niczego się nie nadajesz". "Nic w życiu nie osiągniesz". "Fujara z Ciebie". "Jesteś tak samo beznadziejny jak twój ojciec"."Nawet debil by się tego nauczył". "Nic z ciebie nie będzie". "Jesteś głupia jak matka". "A Antoś zdobył pierwsze miejsce i jakoś dał radę. Jesteś do niczego".

Dzieci chłoną takie słowa jak gąbka. I niosą je dalej. 

Najpierw jest śmiesznie. Sama pamiętam, jak broniłam mojej mamy. Koleżanka w przedszkolu powiedziała szczerze, jak to dzieci potrafią: "A Twoja mama wygląda w tym ubraniu jak pajac". "A Twoja mama taka puca" - odparowałam. Fakt - moja mama miała na sobie oryginalny kombinezon w kratę, a mama koleżanki należała do bardziej puszystych.

To akurat jest śmieszne, jeszcze niegroźne. Ale może być gorzej, znacznie gorzej, dzieci potrafią być okrutne i znajdować w okrucieństwie słownym przyjemność: "Szambo-Bambo" o ciemnoskórym chłopcu. "Głupi Rusek". "Brudny Arabus". "Gruba świnia". "Ale z niego Down!". "Ty pedale jeden!". 

Skąd to czerpią?

Wszystko najpierw wynosimy z domu. Wiarę w siebie, w innych, siłę lub jej brak. Słowa, które niezrozumiałe do końca przez dzieci niosą ładunek emocjonalny i są przez nie ślepo powtarzane.

Dzieci to radary, świetnie wyczuwają nasze emocje, frustracje.

Dzieci.

A dorośli? To dawne dzieci atakowane w przeszłości słowami przez najbliższe otoczenie. Nie tylko patologie używają obraźliwych słów przy dzieciach. Prowadzenie auta to pierwsze takie miejsce sprzyjające inwektywom. "Jedź, debilu!". "Ty skretyniały idioto, kto ci dał prawo jazdy?!". A w domu wymiana słów między mężem a żoną: "Nadajesz się tylko do sprzątania"."Idź się leczyć". W towarzystwie rzucony, niby żarcik: "Ta książka jest tak prosta, że nawet moja żona by zrozumiała" - przykłady można mnożyć. I nie są one zmyślone. 

Takie słowa, często pozornie niewinne, niszczą wiarę w siebie, generują kompleksy i agresję wobec innych. Ranią i infekują złością.

A złość niesiemy dalej w świat.

Niesiemy agresję, którą widać wszędzie. W pracy. W autobusie. W kolejce w sklepie. W szkole. W internecie.

Słowa nie od razu muszą być niecenzuralne, by były obraźliwe. Bywają toksyczne bez wulgaryzmów i sformułowań wprost. Takie zawoalowane agresje są nawet jeszcze gorsze, bo rzucone niby żartem ranią do głębi. Ukryta agresja jest najmocniejsza.

Skąd się bierze nienawiść? Z dzieciństwa, ze słów, które czasem po prostu bez pomyślenia kierowali do nas dorośli. To mogła być najnormalniejsza rodzina pod słońcem, ale ze złymi językowymi schematami myślowymi. A słowa-chwasty rodzą kolejne słowa-chwasty.

Uczymy się ojczystego języka, ale nie uczymy się prawdziwych treści, jakie jego słowa ze sobą niosą. Jak potrafią uskrzydlać lub poniżać.

Słowa to władza, potęga. Kiedyś jeden człowiek z przedziałkiem i wąsikiem wzywał do nienawiści i porwał swoimi przemówieniami miliony. Doprowadziło to do jednej z największych tragedii w historii. Na naszym polskim podwórku również mamy małego, ziejącego nienawiścią człowieczka z kotem. Na drugim biegunie słowa Papieża, Matki Teresy z Kalkuty. Wartościowe słowa innych.

Słowa są tak ważne. Tak wiele mówią o nas samych, o czym zapominamy. Pan Bóg pomieszał ludziom budującym Wieżę Babel języki, bo byli pełni pychy. Zostawił jednocześnie okropne słowa. I one idą za nami, psują relacje między narodami.

Dlatego mówię mojemu synkowi, że da radę. Że jestem z niego dumna. Że jest fajny, mądry i silny. Że jeśli się nie udało, to nic nie szkodzi. Że warto próbować. Że czasem to my wygrywamy, a czasem ktoś inny jest lepszy i to żadna tragedia. 

Nad sobą można pracować, słowami tworzyć lepszy świat. I tworzyć lepszy bagaż dla naszych dzieci na przyszłość.

Nie bez powodu o słowach i ich sile mówi Pismo Święte, autorytety religijne, poeci, psychologowie, ludzie zajmujący się rozwojem osobistym.

Ciekawe, jakie przekazy słowne dostawali od swojego otoczenia mali chłopcy - przyszły pan z wąsikiem i pan z kotem ... "To mogła być najnormalniejsza rodzina pod słońcem".

Ot, takie mnie naszły refleksje przy kawie.

W związku z upartym hejterem, który próbował swoich prowokacji na innych blogach, poza tym nadal nieustająco i niezmiennie pisał swoje jadowite słowa pod moim poprzednim postem, usunęłam możliwość publikowania komentarzy przez anonimowych czytelników. Dziękuję Wam za miłe słowa na prywatnego maila. 

Nawet, jeśli czasem tu komentarzy brak, wiem, że czytacie. I że jest Was bardzo dużo. Co mnie cieszy. Bo nie ilość komentarzy pod postem jest dla mnie wyznacznikiem.

Tematów mam mnóstwo, w związku z czym CDN.

PS. Nie mam nic przeciwko ulżeniu sobie w sytuacjach stresowych za kółkiem. Albo powiedzeniu "Ty ćwoku" do piłkarza, który marnuje akurat świetną akcję. O higienę psychiczną dorośli muszą dbać. Ważne, by świadomie kształtować słowa przy dzieciach. A sobie nawzajem być przyjacielem, a nie wrogiem. Bo każdy czasem daje upust niecenzuralnemu słowu, zwłaszcza, jak włączy serwis informacyjny. Ale to co innego niż ustawiczne nietrzymanie nerwów na wodzy i wyładowywanie własnych frustracji na innych. Nie daj Boże na dzieciach. By poczuć się lepszym.

Dziękuję tym samym Rodzicom i Najbliższym za dobre wzorce zaszczepione mi w dzieciństwie.

Źródło: internet

niedziela, 5 lutego 2017

Szklarenka i czekanie na wiosnę

Przed nami luty. A po lutym już szybko zleci do upragnionej, wyczekiwanej wiosny. Wytęsknione, spragnione kolorów oczy zobaczą pierwszą zieleń, blade twarze skierują się w stronę nieśmiałych, jeszcze słabych promieni słońca, a puchowe kurtki zalegną głęboko na dnie szafy, by dać odpocząć i sobie, i nam. 

I bardzo dobrze.

Uwielbiam to bliżej nieokreślone coś w powietrzu. Kiedy czujesz, że wiosna jest już tuż tuż. Nawet mój trzyletni synek stwierdził, że nie chce już zimy. Taka ona nijaka-niby jest śnieg, a jednak bałwana ulepić się nie da. W powietrzu czuć na razie wilgoć (lub ewentualnie miejski smog, o którym ciągle głośno).

Dziękuję za miejską zimę. Wiosno - przybywaj! Chwilowo mamy takie widoki z okna, ale już bliżej zieleni niż dalej.


Zaraz wstawimy do wazonu pierwsze tulipany, przywitamy hiacynty i będziemy patrzeć, jak szybko się rozwijają.

Zmienimy dekoracje. A skoro o dekoracjach mieszkania mowa.

Zawsze podobały mi się mini szklarnie. Nigdy jednak  sobie takiej nie kupiłam. Pewnego dnia ktoś chciał się takiej pozbyć. Bo w górnej szybce była wypalona dziura, pleksa zniszczona. Pleksę zamieniłam na szkło (szklarz za grosze przyciął na wymiar szybki), umyłam i jest jak nowa.

To żaden wstyd nadawać przedmiotom drugie życie. Czasem nawet lepsze. Przemalować. Podmalować. Zreperować. Albo tylko wyczyścić. Nastawieni na konsumpcjonizm często wyrzucamy różne rzeczy, zamiast naprawić. Ludzie jednak niektóre przedmioty po prostu świadomie oddają, wymieniają, może właśnie z tą myślą, że przygarnie i odświeży je ktoś inny, skoro im już się opatrzyły, znudziły, niepotrzebnie zawalają przestrzeń. I słusznie.

Przedmioty lubią żyć.

Zdarzyło mi się czytać na blogach, zwłaszcza tych niemieckich, o przygarniętych i odnowionych cudeńkach.

Brak mi w Polsce wyprzedaży garażowych, pchlich targów, ruchu i aktywnej wymiany dobra wszelkiego. Nie ma nic fajniejszego niż wykorzystywanie pozornie zbędnego, zastanawianie się, jaką dany przedmiot przebył drogę, nim trafił do nas. 

Nic bardziej twórczego od odmalowania wspaniałego drewnianego świecznika, stołka czy młynka retro (miałam okazję w przeszłości). 

Wspaniale jest tchnąć drugie życie w coś wyrzuconego.

Wracajac do szklarenki. Będzie pełna hiacyntów. Styropianowych jajek wielkanocnych, rzeżuchy, stokrotek. Potem kaktusów lub sukulentów. Aromatycznych ziół-bazylii, mięty i oregano. Położę w niej muszle przywiezione z wakacji. A potem kasztany, szyszki. W grudniu orzechy włoskie, bombki, gwiazdę betlejemską. Wymyślę sama dekoracje lub zainspiruję się różnymi pomysłami innych. Zgodnie z aktualną porą roku.


Pomału odganiam zimę dogrzewajac się jeszcze w blasku świec ustawionych w szklarence wśród korków po winie.

Bo lada moment w miejsce świec zawitają w szklarence hiacynty.

Ot, taka sobie szklarenka.


Do przeczytania wkrótce!

PS. Przepiękne dekoracje z korków po winie zobaczyłam po raz pierwszy w pewnej restauracji w Weronie w 1995 roku. Tysiące korków wrzucone do szklanych witryn były najlepszym wystrojem lokalu. Prosty i świetny pomysł. Korek to wspaniały materiał na różne twórcze działania. Poszukajcie w internecie - podstawki do kieliszków, wieńce, kule, karmniki dla ptaków, winietki na stół i wiele innych niesamowitych przykładów recyklingu. Mam jeden pomysł w głowie, może uda mi się go niedługo zrealizować. O ile zbiorę więcej materiału. Wcielam więc aktywnie w życie motto: "Keep calm and drink wine". I będę tworzyć. Z kieliszkiem wina w ręku.

Trzy ostatnie zdjęcia pochodzą z książki pełnej niesamowitych pomysłów - "Eko deco. Czas na recykling" (Joanna Tołłoczko. Piotr Syndoman).